Dawno nic mnie tak nie zdziwiło, jak ilość negatywnych recenzji kultowej serii książek „Małe Kobietki”. Nie sądziłam, że powieść tak urocza, niewinna i pełna życiowych mądrości może się komukolwiek nie spodobać tak bardzo, by wystawić jej po prostu negatywną recenzję. Cóż, po raz kolejny dostałam jednak potwierdzenie swojej tezy (którą swoją drogą ukułam pracując w social mediach), że nikt nie myśli tak jak ja. Tylko ja myślę jak ja.

O czym są Małe Kobietki?

„Małe Kobietki” to seria 4 powieści, które składają się w całość opowiadając o życiu czterech sióstr – Amy, Beth, Jo i Meg od bardzo wczesnych lat nastoletnich (a może wręcz dziecięcych) do czasu dojrzałych lat, kiedy to ich własne dzieci zaczynają wyfruwać z gniazd.

Siostry March to cztery różne pory roku, cztery żywioły i cztery różne strony świata. Amy kocha luksusy, jest przemądrzała, ale przy tym również bardzo pracowita. Beth to ucieleśnienie nieśmiałości, dobroci i oddania. Meg jest próżna i nieco zbyt poważna, ale zdaje sobie z tego sprawę, co czyni ją także inteligentną. Jo, która staje się główną postacią scalającą wszystkie historie przez wszystkie 4 tomy to chaos, bunt i energia zawinięte w rozczochraną czuprynę.

Tom 1, od którego seria przejęła nazwę „Małe Kobietki” rozpoczyna historię rodziny Marchów. Dziewczęta są w wieku nastoletnim, każda z nich posiada (inne) marzenia i pragnienia. Ich wyjątkowo mądra matka, Marmee, która pod nieobecność walczącego na wojnie ojca samodzielnie sprawuje nad nimi opiekę, doskonale zdaje sobie sprawę z różnorodności ich marzeń. Zachęca narzekające na brak luksusów dziewczęta do zabawy w pielgrzyma, który niosąc własne brzemię i pomagając innym doskonali swój w własny charakter. Jest to najważniejsza lekcja tej części – jedynie doskonaląc swoje usposobienie można być szczęśliwym. Dodatkowo każda z córek dostaje osobną lekcję, odpowiadającą konkretnemu pragnieniu każdej z dziewcząt, dzięki której uczy się nowych rzeczy o życiu i zaczyna poznawać samą siebie.

Historia dzieje się w latach 60. XIX wieku, a więc ich życie bardzo różni się od życia dzisiejszych nastolatek. Problemy Jo, Meg, Amy i Beth także znacząco różnią się od problemów dzisiejszych 16 latek. Przez to książka może wydawać się infantylna, a może wręcz kierowana po prostu do dzieci. Mi jednak na myśl o niej przychodzą słowa, takie jak: czuła, urocza, niewinna, ciepła… i zaskakująco mądra. To prawda, że można nazwać ją literaturą pedagogiczną, ponieważ niemal w całości opowiada o tym w jaki sposób bohaterzy radzą sobie z problemami i jakie odbierają rady od najbliższych. Czy jest dla dzieci? Tylko pod warunkiem, że będzie czytana wraz z rodzicami, którzy wyjaśnią zasadność udzieanych rad i będą mogli zachęcić swoje pociechy do równego entuzjazmu do pracy nad samym sobą.

Tom 2 o nazwie „Dobre Żony” to ukłon w stronę czasów, w których powieść powstała. Wszystko, co zostało w nim opisane wydaje mi się być wiernym odzwierciedleniem XIX wiecznych opinii o świecie. Dziewczęta dorosły, Meg wyszła za mąż, jej siostry także stanęły przed zupełnie nowymi wyzwaniami. Ta część jest już odczuwalnie bardziej poważna, a momentami także bardzo smutna i chwytająca za serce. Pedagogiczny ton nadal głośno wybrzmiewa, ale słowa wypowiadane przez wspaniałą matkę mogą dziś nie znaleźć uznania wśród kobiet. Tym razem doskonalenie dziewcząt skupia się bowiem na byciu dobrą, przykładną i usłużną żoną, znalezieniu swojego określonego celu w życiu i wyzbycia się materializmu. Po lekturze uważam, że nadal pomimo iż dzisiaj kobiety krzyczą (a ja razem z nimi): „mogę robić co tylko zechcę!” książka warta jest przeczytania. Chociażby po to, by zrozumieć jak bardzo nasz świat się zmienił i jak wiele zmian jeszcze przed nami.

Kolejna część serii, czyli „Mali Mężczyźni” skupia się na historii dorosłej Jo i jej męża oraz ich wielu podopiecznych – tytułowych małych mężczyzn. Jo wraz z mężem prowadzą szkołę dla chłopców (z drobnymi wyjątkami), gdzie prócz matematyki i literatury uczą przyzwoitości, pracowitości, uczciwości i jeszcze kilku cennych cech charakteru. Autorka powraca w 3 tomie do dziecięcych problemów, lecz zupełnie innych, niż te, z którymi radziły sobie siostry March. W prostych słowach wkładanych w usta Jo przekazuje mądrość, którą powinny znać wszystkie dzieci – dlaczego warto być uczciwym, jakie korzyści daje praca własnych rąk i czemu rodzina jest ważna. Z lektury tej części dorastający chłopcy nauczyliby się o wiele więcej niż z lekcji prowadzonych dziś w szkołach. Według mnie książka obowiązkowa dla dorastających ludzi, ucząca dzieci, że nie zawsze mądra decyzja jest równoznaczna z łatwą drogą.

Jeśli 1 tom serii wydał się komukolwiek zbyt pouczający, to nigdy nie powinien sięgać po ostatnią część serii. W ostatniej historii z życia sióstr March lekcja goni lekcję, a każda z nich jest jeszcze trudniejsza i boleśniejsza niż poprzednia. Wychowankowie Jo i profesora Bhaera są już dorośli, obrali swoje życiowe ścieżki i śmiało nimi kroczą. Większość z nich pozostaje z dala od ukochanej szkoły, lecz wszyscy marzą o tym, by do niej wrócić, ponieważ jawi się jako najlepszy czas w ich krótkich, młodych życiach. Chłopcy wpadają w tragiczne tarapaty, przechodzą przez bardzo poważne problemy, ale pamiętając o naukach, jakie Jo, jej siostry i bliscy wkładali im do głów, koniec końców wychodzą z nich cało. Tej części nie śmiałabym już nazwać uroczą ani tym bardziej niewinną i jeśli kiedykolwiek zdecydujecie się przeczytać „Małe Kobietki” swoim dzieciom, poczekajcie z 4 tomem do lat nastoletnich.

Czy warto przeczytać serię Małe Kobietki?

Pomimo poważnego zauroczenia amerykańską rzeczywistością XIX wieku, wciąż jestem w stanie dostrzec, że nie są to książki dla każdego. Przede wszystkim, nie ma w nich intrygujących zwrotów akcji, wybuchów i skandali. Małe Kobietki to powieść dla osób poszukujących życiowej mądrości przekazanej w prostych słowach. Dla osób o otwartych głowach, które potrafią nie tylko czytać książki i dostrzegać uniwersalne przesłanki podkreślone przez autora, lecz także wyciągać z nich wartości tylko dla siebie. Warto po nie sięgnąć, jeśli czujesz potrzebę odpoczynku przy książce i spojrzenia na codzienne życie z innej perspektywy.

Wielu recenzentów zarzuca tej powieści, że się zestarzała i właśnie przez to trudno jest się z nią związać emocjonalnie. Wielu powtarza, że jest „nieaktualna”, ale żaden z nich nie próbował właśnie tak na nią spojrzeć – jak na relikt przeszłości, którego nie da się przełożyć jeden do jednego na nasz świat. Tym bardziej mnie to ciekawi i złości, że ci sami recenzenci nie mają problemu ze związaniem się emocjonalnie z Hobbitem czy Star Wars! Z Małych Kobietek można czerpać całymi garściami tak zwaną „mądrość przodków” i na jej bazie budować emocje podczas czytania. Louisa May Alcott stworzyła wspaniałych bohaterów, do których z łatwością można się przywiązać, nawet jeśli posiada się świadomość, że nie możliwym jest, by żyli w naszych czasach. Jeśli więc miałabym komuś polecić tę powieść, były by to osoby, które czerpią przyjemność ze spokoju i chętnie przyjmują życiowe lekcje.

Uwaga, przeczytanie wszystkich czterech tomów skutkuje czytelniczym kacem!