Październik 2023 był zdecydowanie inny od wszystkich poprzednich październików. Każdego roku październik był dla mnie cudownym czasem. W październiku temperatura spada i życie staje się bardziej komfortowe, czas zwalnia dzięki wydłużającym się wieczorom, jedzenie robi się zachwycająco aromatyczne i wino jakieś takie smaczniejsze. W październiku jakimś dziwnym sposobem zawsze mam o wiele więcej czasu niż na przykład w sierpniu. Nigdy więc nie zdarzyło mi się narzekać na październik, mogę wręcz powiedzieć, że raczej należałam do tej grupy ludzi, którzy z uporem maniaka powtarzają słynny cytat L.M. Montgomery: „I’m so glad I live in a world where there are octobers”.

Nic jednak nie trwa wiecznie. W tym roku październik dał mi się we znaki i raz na zawsze zmienił moje postrzeganie tego okresu roku. Przede wszystkim dlatego, że cały październik spędziłam na chorowaniu, raz większym, raz mniejszym, ale nieprzerwanie. Była gorączka, kaszel, ból gardła, zatok i mięśni, brak głosu, załzawione oczy i ogromne zmęczenie, a więc cały pakiet. Prawdę mówiąc wciąż dogorywam, bo mimo antybiotyku i ponad 2 tygodni przyjmowania różnego rodzaju leków wciąż nie jestem chociażby bliska „zdrowia”. Co równie ważne, jeśli mówimy o październiku jako początku prawdziwej jesieni, pierwszy tydzień miesiąca spędziłam na urlopie na przepięknej włoskiej wyspie, Sardynii. Leżąc na włoskiej plaży w +30 stopniach Celsjusza i zajadając na kolację spaghetti alla carbonara w restauracyjnym ogródku trudno było poczuć, że to już naprawdę jesień. Nie zrozumcie mnie źle, nie narzekam, po prostu tłumaczę dlaczego tegoroczny październik był inny niż wszystkie dotychczasowe. Niemniej, nawet pomimo choroby i wywołanego nią zmęczenia udało mi się zrobić i zobaczyć ciekawe rzeczy. Na tyle ciekawe, że postanowiłam się nimi z Wami podzielić i tym samym rozpocząć nową serię wpisów, która mam nadzieję, zmotywuje mnie do tworzenia i publikowania na tym blogu.

W październiku byłam…

jak już wspomniałam: na Sardynii. To naprawdę fantastyczne miejsce, o którym z pewnością napiszę więcej w osobnym artykule, bo całkowicie na to zasługuje. Cały tydzień spędziliśmy w Cagliari, stolicy Sardynii oraz najbliższych okolicach, goszcząc u mojej kumpeli – rodowitej Sardynianki. Jesteśmy razem z J. bardzo wdzięczni za możliwość spędzenia czasu ze wspaniałą Annu i korzystania z jej super mieszkania, a nawet samochodu. Tutaj napiszę tylko w skrócie i obiecuję, że rozwinę te tematy w osobnych wpisach: piękne plaże, zachwycające starożytne zabytki i odkrycia archeologiczne, bardzo przyjemne jedzenie i procenty do sączenia wieczorem no i oczywiście klimat. Miejsce godne polecenia miłośnikom Włoch i wylegiwania się na urokliwych plażach.

W październiku widziałam…

kilka nowych i kilka znanych mi już filmów. Zgodnie z porą roku, starałam się wybierać filmy kojarzące się z Halloween lub po prostu jesienią. Przypomniałam więc sobie takie pozycje, jak najnowszy film animowany o Addamsach, który niestety nadal nie zyskał aprobaty w moich oczach, czy Hokus Pokus 1 i 2, które spodobały mi się o wiele bardziej niż w zeszłym roku. Widocznie musiały odleżeć swoje i się „przegryźć”. Z nowości obejrzałam ciekawy film z tego roku – „Menu”, który zachęcił mnie do siebie genialną obsadą. Mam duże uznanie za wykonanie tego filmu, grę aktorską i zdjęcia, ale jednak tego typu fabuły nie są dla mnie. „Menu” to jeden z najdziwniejszych filmów w moim życiu. Obejrzałam również „Moja kuzynka Rachela” ze względu na aktora grającego główną postać, Sama Claflina, którego uwielbiam. Film okazał się być bardzo „październikowy”, jeśli wiecie co mam na myśli, intrygujący, wciągający i pozostawiający szerokie pole do domysłów. Mam wrażenie, że dla każdego widza ten film kończy się inaczej. Z lżejszego kina, dałam się namówić premierze na Disney+ i obejrzałam „Nawiedzony Dwór” (ale ten z 2023 roku, nie z 2003). Sama nie wiem, co o tym myśleć, niby w porządku, ale niczym mnie nie urzekł. Można obejrzeć, ale nie warto się spodziewać czegoś wyjątkowego.

W październiku przeczytałam…

aż 4 książki. Pierwszą z nich była książka upolowana na wyprzedaży „rzeczy domowych” w Auchan – „Lilie Królowej” tom I autorstwa Lucyny Olejniczak. Nie wiedziałam czego można się po niej spodziewać, kosztowała 10 zł, więc nawet gdyby okazała się totalną klapą i tak bym się tym nie przejęła. Finalnie okazało się, że to całkiem ciekawa powieść historyczna o samiuteńkich początkach panowania Królowej Jadwigi w Polsce. Splecone trzy historie, trzech młodych dziewcząt, dużo informacji historycznych, bardzo ciekawe wzmianki o ówczesnym życiu i zwyczajach. Najbardziej podobały mi się fragmenty mówiące o pogańskich zwyczajach Litwinów, które zakończyły się wraz ze ślubem Jadwigi w Litwińskim królem. Drugą książką była całkiem niedawno bardzo popularna powieść „Gdzie śpiewają raki” Delii Owens. Historia podzielona jest na dwie linie czasowe, teraźniejszość i przeszłość. W teraźniejszości kobieta samotnie mieszkająca na mokradłach oskarżana jest o zabójstwo szanowanego mieszkańca pobliskiego miasteczka. W przeszłości dziewczynka pozostawiona na pastę ojca alkoholika stara się przeżyć i dorosnąć, ucząc się świata i siebie samej najlepiej jak potrafi. Akcja toczy się w latach 50. i 60. w USA, możemy więc liczyć na zdumiewające opisy ówczesnej rzeczywistości, takie jak specjalne wejścia do restauracji tylko dla kobiet czy całkowity brak możliwości wejścia do pewnych miejsc dla osób czarnoskórych. Wspaniała historia obrazująca ludzką naturę: wycofanie głównej bohaterki, bezpodstawną nienawiść ludzi z miasteczka, umiejętność współczucia, strach przed zmianą i determinację… Warta przeczytania, nie wiem czy warta obejrzenia. Czy ktoś z Was widział już film na podstawie tej powieści? Trzecią książką, którą przeczytałam w październiku była wspaniała monografia „Złoty Środek” – o tym, że nieprzyjemności są czasem bardzo potrzebne w życiu. Jedna z niewielu książek, które naprawdę otworzyły mi oczy i zmieniły sposób myślenia. Więcej tutaj pisać nie będę, bo zdecydowanie muszę poświęcić jej cały osobny artykuł. Czwartą książką w październiku rozpoczęłam swoją przygodę z Jojo Moyes. Uważam to za bardzo dziwne, że do zeszłego tygodnia nie znałam twórczości jednej z najbardziej znanych autorek romansów na świecie. Na pierwszy ogień poszła „Zanim się pojawiłeś”, którą już poniekąd znam z filmu o takim samym tytule. Film bardzo mi się podobał, spodziewałam się więc, że książka też przypadnie mi do gustu i wcale się nie myliłam. Nie wzruszyła mnie tak, jak to opisują inni czytelnicy (być może dlatego, że znałam już fabułę), ale byłam bardzo mile zaskoczona płynnością i przystępnością języka, a także fantastycznym poczuciem humoru. Na pewno wrócę jeszcze do twórczości Pani Moyes, kiedy będę potrzebowała po prostu oderwania się od codzienności.

W październiku jadłam…

w sumie nic nadzwyczajnego, może prócz tego pierwszego tygodnia spędzonego na Sardynii. Codzienna dieta była bardzo codzienna, ale z małym twistem. W październiku odkryłam aplikację Foodsi (dzięki J. i jego rodzinie, która namiętnie używa tego typu aplikacji w Hiszpanii). Jeśli jeszcze jej nie znacie: jest to aplikacja, w której restauracje, sklepy, piekarnie, cukiernie i kwiaciarnie mogą wystawiać produkty wczorajsze lub takie z krótką datą przydatności, których nie udało się sprzedać, za niższą cenę. Po pierwsze, to fantastyczna zabawa – polowanie na oferty z ulubionych miejsc lub obszarów miasta, w których akurat dzisiaj będziesz. Po drugie, niektóre paczki są naprawdę świetną okazją. Staram się sprawdzać różne miejsca, by wiedzieć, na co warto polować na co dzień i póki co najlepsze dla nas okazały się paczki z piekarni i cukierni. Ponad to, rzutem na taśmę w Halloween, przygotowałam swój pierwszy syrop pumpkin spice do kawy! Nigdy w życiu ani go sama nie przygotowywałam ani… Nie próbowałam. Miałam jednak w domu wszystkie potrzebne składniki i niewytłumaczalnie ogromną chęć na słodycze, więc postanowiłam spróbować. Syrop okazał się strzałem w dziesiątkę, jest prosty w przygotowaniu i naprawdę smaczny. Obawiam się tylko, że teraz będę chciała go robić przez cały rok… Ktoś jest chętny na przepis na domowy syrop pumpkin spice?

W październiku odkryłam…

jak trudnym przedsięwzięciem jest remont domu. Mieliśmy pecha i już na pierwszym zakręcie trafiliśmy na ekipę budowlano-remontową, która w ogóle nie powinna istnieć. Nie chcę się rozpisywać w tym temacie, ponieważ nie chcę sobie ponownie psuć nerwów, ale powiem Wam, że remont dachu naprawdę dał nam się we znaki. Niby się człowiek spodziewa, że tak duży projekt i tak duża inwestycja na pewno spotkają się z problemami i przeciwnościami, a jednak nadal zadziwiające jest to jak bardzo można się zawieść na ludziach. Na szczęście ta część remontu jest już za nami – dach został wymieniony, i mimo że nie jest dachem z marzeń architekta, jest dachem, który tworzy nasz wymarzony dom. W ten sposób dotrwałam do listopada. Na kolejny miesiąc mam tylko dwie nadzieje, że w końcu wyzdrowieję i wrócę do codziennej rutyny chociaż w minimalnym stopniu. A jakie Wy macie plany i marzenia na listopad?