W tym roku skończę 29 lat i pierwszy raz w życiu na własnej skórze poznałam prawdziwe (i to jak bardzo!) znaczenie powiedzenia „nie oceniaj książki po okładce”. Stało się to za sprawą… książki, której długo unikałam, a w końcu dałam się przekonać i po prostu przepadłam w jej treści.
Mowa o „Życie Violette” autorstwa Valerie Perrin – książce o turkusowo-fioletowo-niebieskiej okładce w kwiaty i tytule sugerującym… zupełnie nic. Nie, przepraszam, dla mnie tytuł książki sugerował, że będzie to kolejna historia o zagubionej dziewczynie, która poznaje mężczyznę i nagle wszystko staje się piękne. Przewidywalnie, pospolicie, nudno.
Okazało się jednak, że „Życie Violette” to faktycznie opowieść o dziewczynie (i nawet poznaje ona mężczyznę), ale nie ma w niej nic z przewidywalności, pospolitości i nudy.

Violette jest dozorczynią cmentarną. Jej życie skupia się głównie na otwieraniu i zamykania cmentarza, na którym mieszka, dbaniu o porządek i współpracy z miejscowymi grabarzami, pracownikami krematorium oraz księdzem. Violette jest małżonką, ale mieszka sama. Wspomina również, że co roku jeździ do Marsylii, by odwiedzić córkę, jednak nie jest dane czytelnikowi poznać samej córki.
W trakcie przekładania kartek poznajemy niemal całe życie kobiety – od chwili narodzin, przez wczesną młodość, pierwszą miłość, ciążę i pierwszą poważną pracę, macierzyństwo i małżeństwo, aż do samotnych lat spędzonych w domku przy cmentarzu. Mimo tego, że historia obejmuje kilkadziesiąt lat, nie pozwala nam się znudzić, ponieważ przytacza tylko najważniejsze dla kształtowania się charakteru Violette momenty. Należy tutaj podkreślić, że nie wszystkie z nich (a wręcz większość…) nie należały do najłatwiejszych.
Za sprawą przypadkowo poznanego przez bohaterkę mężczyzny, mamy również szansę poznać wyjątkowo romantyczną, ale jednocześnie burzliwą historię życia jego matki i jej największej miłości. Uwaga spoiler: nie był nią jego ojciec. Obie historie, dawnej miłości oraz życia Violette, przeplatają się wzajemnie tworząc przyjemny ciąg zdarzeń i rezultatów, które niekiedy przecinają się wzajemnie i wpływają na rzeczywistość, która dzieje się tu i teraz.
Główna bohaterka powieści, Violette, jest jedną z najciekawszych postaci, jakie miałam przyjemność śledzić na książkowych kartkach. Decyzje, które podejmuje, sposób, w jaki radzi sobie z trudnymi sytuacjami i emocjami, spokój z jakim godzi się na wydarzenia normalnie mogące rozerwać serce na kawałki – to wszystko sprawia, że jest bohaterką mądrą, taką, od której warto się uczyć. Pozostałe postaci pojawiające się w książce nie są już tak doskonałe, ale tworzą idealne tło do pokazania tego, co w Violette najlepsze. Na większą uwagę zasługuje jeszcze tylko kolejna kobieta, której historię Violette poznaje za sprawą pozostawionych listów oraz jej odwiedzającego cmentarz syna.
Jak już wspomniałam, Violette jest mężatką, ale mieszka sama. Jej mąż zaginął kilka lat temu i od tamtej pory nie znaleziono żadnych oznak jego życia. Bohaterka poradziła sobie jednak z tą stratą dość dobrze, ponieważ Philippe nie był dobrym mężem, a życie u jego boku było bardziej przetrwaniem niż czymkolwiek innym. Początek książki obrazuje nam Philippe, co chwilę dolewając oliwy do ognia. Łatwo jest tę postać znienawidzić. Jednak na koniec powieści udaje się nam poznać także punkt widzenia Philippe w rozdziałach poświęconych jego historii. I mimo że nie staje się on nagle bohaterem, rycerzem w srebrnej zbroi czy chociażby poczciwym chłopakiem – poznanie jego spojrzenia daje do myślenia.
Czy znane są nam motywy działania i postępowania osób wokół nas? Czy aby na pewno znamy pełną historię, tło i kontekst sytuacji, w której się znajdujemy? Czy warto w tak łatwy, jak dotychczas, sposób oceniać i wydawać opinie na temat innych ludzi?
I tak, i nie.
Warto, jeśli tak, jak Philippe dogłębnie ranił Violette, tak osoba z naszego otoczenia rani nas. Nie warto, gdy jesteśmy jedynie obserwatorami, których zachowanie i decyzje takiego człowieka bezpośrednio nas nie dosięgają.
Czego nauczyłam się dzięki książce „Życie Violette”? Przede wszystkim tego, że wszystko da się przeżyć, nawet jeśli pewne wydarzenia zostawią w nas ślady na zawsze. Nauczyłam się również tego, że wszechświat ma dla nas plan, że warto jest być cierpliwym i nauczyć się spokoju, bo dobro prędzej czy później i tak do nas dotrze. I jeszcze jednego się nauczyłam – warto podążać zawsze swoją drogą, robić to, co się chce, cieszyć się z tylko nam znanych drobiazgów i nie zwracać uwagi na ludzi dookoła.
Ah, no i jeszcze jednego, ostatniego, że nie każda super-popularna książka na Instagramie musi być gniotem. 😉